Każdy, kto miał szansę zajrzeć do kilku moich artykułów, wie, że najchętniej podróżuję w kierunku północnym. Tam najlepiej odpoczywam. Oczywiście wielkim wyjątkiem była podróż do Japonii, ale to ze względu na wieloletnie zamiłowanie do kultury japońskiej. Cała reszta Azji jawiła mi się kusząco pod względem kulinarnym, kulturowym i krajobrazowym, ale nigdy nie podejmowałam decyzji o wyjeździe w te rejony, bo… obawiałam się pająków 🙂 Jakkolwiek powierzchownie to brzmi, niestety jest prawdą! Jednak na koniec czerwca miałam ogromne szczęście wybrać się do malezyjskej części Borneo wraz z moim chłopakiem, który otrzymał zaproszenie na wyjazd reportażowy od Biura Turystyki Malezji. Oczywiście była to okazja, by powalczyć z moim stereotypowym myśleniem o Azji i pająkach ;), ale przede wszystkim szansa na odkrycie przepięknych miejsc i wyśmienitej kuchni! Zapraszam zatem do krótkiej relacji z pierwszych dni pobytu.

 

Kilka informacji o północnym Borneo

O samym Borneo nie wiedziałam wcześniej za wiele. Wiedziałam, że jest to terytorium Indonezji i w ostatnim czasie produkcja oleju palmowego poszła tam za daleko. A zatem, jak widać, moja wiedza geograficzno-gospodarcza o pewnych miejscach, nim zacznę do nich podróżować, jest na dość ignoranckim poziomie. Oczwiście przyznaję się do tego tylko dlatego, że braki w wiedzy zostały już uzupełnione i na sam początek chętnie podzielę się z Wami kilkoma ultra interesującymi ciekawostkami!

Borneo jest ogromne – to trzecia największa wyspa na świecie (po Grenlandii i Papui-Nowej Gwinei)! To jedna z pierwszych rzeczy, jaką powiedział nam nasz przewodnik po wylądowaniu w Kota Kinabalu 😉 Jak każdy z Was wie, większa część Borneo należy do terytorium Indonezji, następnie fragment północny – do Malezji, ale także niewielki obszar zajmuje Brunei. Główną religią Malezji jest islam (ok. 60% mieszkańców), niemniej, malezyjska częć Borneo jest głównie katolicka. Rzekomo jest to zasługa misjonarzy, którzy nawracali rdzenne plemiona wyspy. W związku z ogromną etniczną i religijną mieszanką północnego Borneo, nie obowiązują tu tak surowe oczekiwania wobec ubioru turystów, jak np. w krajach Bliskiego Wschodu. Kobiety nie muszą zasłaniać głów i mogą nosić bluzki na ramiączkach czy sukienki sięgające nad kolano. Oczywiście strój należy odpowiednio zmodyfikować, zwiedzając meczety. Warto również wspomnieć, że Borneo porasta jeden z najstarszych na świecie lasów pierwotnych, który zamieszkują liczne gatunki endemiczne, czyli niespotykane nigdzie indziej na świecie. Należą do nich np. słynne orangutany borneańskie czy nosacze sundajskie. Na terenie Borneo znajduje się również najwyższy szczyt Malezji – Kinabalu 4101 m n.p.m. A na koniec moja ulubiona ciekawostka: wielu członków rdzennych plemion północnego Borneo było… łowcami głów! Ścinanie głów stanowiło element walki terytorialnej, a spreparowane ludzkie czaszki wieszano pod sufitami słynnych domów na palach. Nasz przewodnik poinformował nas, że jego dziadek był jeszcze łowcą głów, ale teraz nikt już nie praktykuje tego zwyczaju…

 

Kota Kinabalu i okolice

W malezyjskiej części Borneo znajdują się dwa regiony: Sabah i Sarawak. My zatrzymaliśmy się w okolicy Kota Kinabalu, czyli największego miasta w rejonie Sabah (tłumaczenie tej nazwy to „Land below the wind”, czyli „Kraina położona poniżej wiatru” – Sabah znajduje się poniżej pasa tajfunów Azji wschodniej). Do Kota Kinabalu dotarliśmy na pokładzie linii Thai Airways. Nasz lot odbywał się z Paryża do Bangkoku (lotnisko bliższe Polsce obsługiwane przez te linie to np. Berlin Brandenburg), gdzie mieliśmy 2 godziny na przesiadkę, by dalej ruszyć do Kota Kinabalu. Całość podróży trwała ok. 16 godzin i była to moja pierwsza okazja lotu Airbusem A380.

Samo Kota Kinabalu nie należy do najatrakcyjniejszych miast, ale na pewno warto zobaczyć tutejszy meczet, spróbować ulicznego jedzenia lub zajrzeć do lokalnego muzeum połączonego z rekonstrukcją tradycyjnej wioski rdznnych plemion borneańskich. W muzeum można obejrzeć również barwne stroje ludowe oraz… autentyczne czaszki zdobyte przez łowców głów! Mieliśmy również okazję podziwiać jeden z eksponatów – dzidę należącą do jednego z łowców głów, do której przywiązany był pęk włosów. Rzekomo jeden włos oznaczał jedną „złowioną” głowę, a były ich w tym przypadku dziesiątki…

Jednak największe atrakcje okolicy to te naturalne: piaskowe plaże, błękitno-zielonkawa woda, rafa koralowa, dżungla, ale i oczywiście jedzenie. Zatrzymaliśmy się w hotelu Gaya Island Resort w zatoce Malohom, która wchodzi w skład chronionego parku Tunku Abdul Rahman, skąd mieliśmy okazję udać się np. na nurkowanie w okolicy rafy koralowej czy na spacer po dżungli. Sam hotel ma do zaoferowania wiele innych atrakcji, jak np. lekcje gotowania lokalnych malezyjskich potraw, śniadanie na plaży przy wschodzie słońca, pokazy tradycyjnego tańca, zabiegi SPA z użyciem naturalnych składników, ale przede wszystkim przepiękne widoki i dwie prywatne plaże.

Pobyt był naprawdę przyjemny. Szczególnie zachwyciła mnie lokalna kuchnia – świetnie przyprawiona i wyśmienite owoce, którą mogliśmy poznać bliżej już w samym hotelu Gaya Island Resort, np. podczas lekcji gotowania (przygotowywaliśmy takie dania jak hivana oraz krewetki pinasakan). Dowiedziałam się, że Malezyjczycy używają dużo imbiru, trawy cytrynowej, chilli, kurkumy, ale i cebuli, czosnku oraz cukru trzcinowego. Dania potrafią być ostre, ale o naprawdę głębokim smaku. Generalnie tak, jak lubię. Do tego sporo ryb i owoców morza. No i oczywiście niezawodna woda kokosowa serwowana jako napój do posiłków, czy po prostu jako drink na plażę. Ludzie w okolicy również przesympatyczni i dość bezpośredni w kontaktach – nie odczuwa się tam takiej wymuszonej grzeczności, jak np. w Japonii. Malezyjczycy również chętnie pozują do zdjęć i nikt nie miał sprzeciwów, gdy wykonywaliśmy zdjęcia dzieci. A moje obawy co do pająków czy insektów okazały się niepotrzebne 🙂 Przez cały pobyt spotkałam tylko jednego pająka i na dodatek malutkiego, także moja fobia nie miała nawet okazji urosnąć do swoich tradycyjnych rozmiarów. Owszem, trzeba mieć świadomość, że w okolicy lata kilka większych owadów i spacerują jaszczurki, ale gdy patrzy się pod nogi i szczelnie zamyka pokoje, to realne ryzyko ukąszenia czy użądlenia jest znikome. Zalecałabym jednak ostrożność kobietom w ciąży podróżującym do regionu Sabah – w okolicy odnotowano przypadki komarów przenoszących nieszczęsny wirus zika. Poza tym jest naprawdę bezpiecznie i jeśli rozważacie podróż do Malezji, to gorąco polecam część borneańską ze względu na bajeczną roślinność i przepiękne widoki. W kolejnym artykule przybliżę Wam również krótką relację z pobytu w ekologicznej wiosce regionu Sabah.