Birma to smak limonki, marakui i arbuza, liści musztardowca, fermentowanych liści herbaty, sałatek podawanych z fistaszkami i – jeśli masz szczęście – najlepszej kuchni indyjskiej, jakiej w życiu skosztujesz. Z drugiej strony to również znienawidzony przeze mnie smak smażonych warzyw z ryżem, smak taniego chleba tostowego uparcie serwowanego w hotelach na śniadanie, smak imitacji czekolady, miodu i dżemu. Ostatecznie to także smak niedbale przygotowanych posiłków dla turystów.
Birma to piękny śpiew przechodniów czy pracowników Twojego hotelu, to osobliwe zawodzenie starszych pań w czasie obrządków byddyjskich. Z drugiej strony to także nieznośna muzyka puszczana z przyświątynnych głośników, ciągły krzyk do mikrofonu wodzireja przypadkowej procesji w Bagan czy mroczne electro na karuzeli w stylu Hello Kitty.
Birma to uśmiech ludzi niosących bezinteresowną pomoc i uśmiech dzieci dopytujących o wspólne zdjęcie. To także uśmiech taksówkarza, którzy traktuje Cię, jak chodzący portfel i uśmiech babci zawyżającej pięciokrotnie cenę owoców z jej straganu.
I w końcu Birma to jedne z najpiękniejszych i najbardziej zaskakujących świątyń na świecie! Niesamowita natura – góry, jaskinie, wodospady, dżungle, morze i plaże! To brak zanieczyszczenia sztucznym światłem i nocne podróże do jądra ciemności. A z drugiej strony – to domki z zapałek, chaos ulic, karaluchy-giganty, skorpiony w Bagan, komary szerzące dengę, malarię i chikungunyę.
Kraj kontrastów? Zdecydowanie. Czy warto pojechać do Birmy? Myślę, że warto. Czym prędzej, nim pochłonie ją konsumpcjonizm lub powrót junty. Spędziłam cały wrzesień w Birmie i wróciłam poruszona. Sprawdź moją trasę zwiedzania Birmy i co warto zobaczyć w Birmie, by doświadczyć jej różnorodności!
Birma, zwana również Mjanmą, leży nad Zatoką Bengalską w południowo-wschodniej części Azji, w strefie klimatu monsunowego. Graniczy z Tajlandią, Laosem, Chinami, Indiami i Bangladeszem. Patrząc na mapę Azji, Birma wygląda bardzo niepozornie. Niby niewielki kraj. Jednak niech nie zwiedzie Was ten rozciągnięty kształt, bo powierzchnia Birmy to niemalże dwukrotność powierzchni Polski! Przy tak ogromnym obszarze napotkamy niesamowitą różnorodność krajobrazów – Birmańskie Himalaje na północy kraju, wielkie równiny i sawanny w centrum, dalej dżungle i białe piaskowe plaże na południu i archipelagi zbudowane częściowo z rafy koralowej.
Przed podróżą do Birmy stworzyłam bardzo ambitny plan zwiedzania. Liczyłam, że dotrę do mało turystycznych miejsc, gdzie żyją kobiety-żyrafy z plemienia Kayan lub kobiety z plemienia Chin z tatuażami-pajęczynami na twarzy. Planowałam dojechć nawet do mrocznego Mrauk U w stanie Rakhine, pomimo potencjalnej 20-godzinnej podróży autokarem. W Europie jeździłam dotychczas nawet 25h Flixbusem i nigdy nie narzekałam. Jednak życie wszystko zweryfikowało i okazało się, że znosiłam dużo gorzej podróże birmańskimi autobusami i pociągami. A każdy kolejny przejazd tylko pogłębiał to zmęczenie. Ponadto nabraliśmy opóźnień przez pogodę. Wyjechaliśmy we wrześniu, czyli pod koniec pory deszczowej i zostaliśmy w kilku miejscach dłużej, czekając na okno pogodowe.
Spędziliśmy w Birmie dokładnie 27 dni. Wiza dla podróżnych jest wydawana jedynie na 28 dni, więc wykorzystaliśmy niemalże w pełni swój pobyt. Choć gwoli ścisłości – w kraju można pozostać znacznie dłużej. Poznałam osobiście ludzi, którzy spędzili w Birmie po kilka miesięcy w ramach wolontariatu i podróżując. Niestety dłuższy pobyt wiąże się z dodatkową opłatą 3 USD za dzień.
Na miejscu napotkaliśmy jeszcze kilka innych przeszkód pod postacią chorób tropikalnych. I tak z 4 tygodni w Birmie, jeden spędziłam na chorowaniu i przemieszczaniu się pomiędzy lokalizacjami niczym zombie. Mojego partnera dopadło zatrucie pokarmowe, którego kulminacją był pobyt w szpitalu. Ja spadłam ze skutera i musiałam odnowić szczepienie przeciwtężcowe (oczywiście coś, o czym zapomniałam przed podróżą), a potem zostałam ugryziona w dżungli przez insekta podobnego do kleszcza i kilka dni chorowałam na tzw. „scrub typhus”. Dodatkowo po powrocie uświadomiliśmy sobie, że obydwoje zostaliśmy pogryzieni przez komara roznoszącego chikungunyę. Pierwsze objawy nastąpiły dokładnie 9 września w Mandalay, a my po 3 miesiącach nadal walczymy z bólem stawów.
Pomimo tych wszystkich trudności i opóźnień, uważam, że zobaczyliśmy całkiem spory kawałek birmańskiego świata. To była na pewno moja najtrudniejsza podróż, ale jednocześnie przeżyliśmy pewną przygodę. I dane nam było ujrzeć kilka wyjątkowych miejsc, które polecam z całego serca i do których może jeszcze powrócę w porze suchej.
Przeprawa na granicy tajsko-birmańskiej była moim pierwszym zetknięciem z kulturą Birmy. Zobaczyłam tam pierwszych mężczyzn w eleganckich koszulach i tradycyjnych spódnicach – longyi, kobiety i dzieci z twarzami pomalowanymi na żółto thanaką oraz kierowców ciężarówek z krwawymi uśmiechami od żucia liści betelu. Przy wypełnianiu dokumentów zaopiekował się nami bardzo miły chłopak, dzięki któremu poniekąd wyrobiliśmy sobie pierwszą pozytywną opinię o Birmie. Dalej było odrobinę mniej przyjemnie – byliśmy zmuszeni ostro targować się z lokalnym naganiaczem do prywatnych samochodów. Jednak ostatecznie złapaliśmy jeden z ostatnich samochodów wyjeżdżających tego dnia z Myawaddy do Hpa-An.
I podróż do Hpa-An była zdecydowanie jedną z naszych największych przygód w czasie pobytu w Birmie. Z powodu ulewy wszystkie główne drogi były zablokowane (ponoć po stronie tajskiej, koło Mae Sot, doszło tego wieczora do obsunięcia ziemi). A zatem nasz kierowca, który nie znał ani słowa po angielsku (podobnie dwóch współpasażerów), wiózł nas przez maleńkie prowincjonalne dróżki, wiodące niemalże przez dżunglę. Nigdy w życiu nie widziałam takiej ciemności, jak tej nocy w Birmie. Z jednej strony coś fascynującego dla Europejczyka – u nas zanieczyszczenie sztucznym światłem nie pozwala na taką obserwację nocnego nieba. A zdrugiej strony napawało to nas niepokojem. W końcu znaleźliśmy się na krańcu świata, z dala od cywilizacji, w ciemności, zdani tylko na uczciwość naszego kierowcy i współpasażerów i na łaskę języka uniwersalnego gestów i uśmiechów. Po drodze wywołaliśmy ogromne zaskoczenie przy wszystkich gęsto rozsianych stanowiskach poboru opłat drogowych. Prawdopodobnie byliśmy jedynymi zachodnimi turystami w tej części kraju i o tej porze dnia. Ostatecznie dotarliśmy po 6 godzinach, o 2 w nocy do Hpa-An, a ta przeprawa stanowiła dla nas niesamowitą i niespodziewaną przygodę!
W stolicy stanu Karen, Hpa-An, spędziliśmy łącznie 5 dni. Planowaliśmy tylko 3, ale po fizycznie męczącej przeprawie lądowej, potrzebowaliśmy chwili odpoczynku w stałym miejscu. Ponadto tutaj dopadło nas prawdziwe oblicze pory deszczowej i wyczekiwaliśmy okna pogodowego, by zwiedzić choć odrobinę tej pięknej okolicy. I Hpa-An zachwyciło. To mój ulubiony region z całej Birmy. Częściowo ze względu na ludzi – jeszcze najmniej skażonych konsumpcjonizmem i zachodnią turystyką. A z drugiej strony ze względu na krajobrazy. Niesamowite ostańce, samotne skały krasowe, na których szczytach mienią się złote pagody i których wnętrza kryją głębokie jaskinie z kolejnymi pagodami i tysiącami podobizn Buddy! Do tego monsunowa i tropikalna roślinność. Szalona zieleń najzieleńsza właśnie w porze deszczowej.
Atrakcje Hpa-An to spokojnie temat na osobny artykuł. W skrócie tylko polecam dwie mniej turystyczne jaskinie: Kawgun i Ya Thay Pyan. Byliśmy jeszcze w jaskini Kawt-ka Taung, ale odradzam – jak dla mnie zbyt kolorowa i grali tam ciągle swoją irytującą buddyjską muzykę. Niestety nie było mi dane dotrzeć do słynnej jaskini Saddan czy do jaskini z nietoperzami, położonej przy drugim brzegu rzeki Than Lwin. Z bardziej znanych atrakcji koniecznie wybierzcie się do pagody na skale Kyauk Ka Latt oraz do położonego w pobliżu ogrodu Buddy, zwanego ogrodem Lumpini (choć bardziej polecam dzikszy, nieodnowiony, położony pośród drzew, również bardzo blisko Lumpini). Odwiedziliśmy jeszcze tzw. „wioskę z wodospadem”. Zachwyciła nas tam stara świątynia z dziesiątkami pagód położona niemalże na skraju dżungli. A pomiędzy jej stupami wypasały się prozaicznie kozy i krowy. Niesamowity widok i ponownie spotkania z wieloma kochanymi ludźmi. Ostatecznie Hpa-An to także wyprawy na skały krasowe. Marzyłam o trekach o wschodzie słońca, lecz niestety, wtedy właśnie najbardziej lało. Jeśli więc wybierzecie się do Birmy w porze suchej, koniecznie sprawdźcie Zwegabin i Paan Pu.
Naszym kolejnym etapem miała być złota skała i klasztor Kyaiktiyo, jednak w porze deszczowej panuje tam słaba widoczność. Ostatecznie ruszyliśmy do kolejnego punktu, czyli do dawnej stolicy Birmy – Yangon. Nie miałam wielkich oczekiwań wobec Yangon. Nie zależało mi na zwiedzaniu wielkich miast, chciałam skupić się na świątyniach i na przyrodzie. Spędziliśmy więc tylko jedną noc w Yangon, zawitaliśmy do nawiększej świątyni w kraju, czyli do Szwedagon. Krąży pogłoska, że świątynia powstała 2500 lat temu. Główna stupa mierzy 99 metrów, a zgromadzone tu złoto szacuje się obecnie na ok. 9 ton! Naprawdę niesamowity widok.
Lecz poza tym Yangon mnie nie zachwycił. Wręcz zniechęcił. Gigantycznymi karaluchami biegającymi na wysokości pleców w knajpce na nocnym targu. Czy nieznośnie zakorkowanymi ulicami i sprzedawcami celowo podającymi ceny w „hundred”, a pobierającymi opłaty w „thousand”… Mam jeszcze jedno złe wspomnienie z Yangon – widok dwóch brytyjskich turystów obrzydliwie pożerających wzrokiem dziecko lokalnego sprzedawcy. Raczej nie była to tylko nasza wyobraźnia – sprzedawca w pewnym momencie pogonił swoją córkę kawałek dalej do matki. Przypuszczam, że Birma staje obecnie przed problemem turystów-pedofilii, jak Tajlandia wiele lat temu. Mam tylko nadzieję, że Birmańczycy pozostają mniej ulegli. Ostatecznie widziałam w jednym z hoteli „zakaz przebywania birmańskich dzieci w pokojach gości”…
Mieliśmy ruszyć następnie nad jezioro Inle, jednak uwiodła nas słoneczna prognoza pogody dla Mandalay. Po całonocnej podróży pociągiem (bardzo odradzam, nie popełniajcie naszego błędu – lepiej wybierzcie nocny autokar), dotarliśmy do największego miasta na północy Birmy. Mandalay było jednym z najsłabszych punktów na naszej trasie. Już drugiego dnia Piotrka dopadło zatrucie pokarmowe i przez cały pobyt realizowaliśmy jedynie mini-zwiedzanie miasta i okolic. Ostatecznie spadłam ze skutera i zawitałam w szpitalu w celu otrzymania surowicy. A po 4 dniach walki z zatruciem, Piotrek również uznał, że musi skorzystać z lokalnych leków. Na szczęście całodobowy pobyt w szpitalu postawił go na nogi i mogliśmy ruszyć dalej do Bagan.
W samym Mandalay zwiedziliśmy dwa obiekty: piękny tekowy klasztor Shwenandaw i Pagodę Kuthadow. Jednego dnia wybraliśmy się również o poranku do świątyni Mahamuni, by obserwować rytuał mycia twarzy posągu Buddy. Ceremonia rozpoczyna się o 4:30 rano i gromadzi tłumy wiernych. Takie uroczystości religijne mają dla mnie zawsze charakter metafizyczny. Cały tłum powtarza w harmonii słowa mantry i każdy przesuwa kolejny koralik sznura modlitewnego. Ciekawe doświadczenie, tym bardziej, że tutejszy posąg pochodzący z V w. jest uważany za jedyną istniejącą dokładną podobiznę Buddy.
Jednak Mandalay słynie przede wszystkim z 4 dawnych stolic położonych w jego okolicy. Wybraliśmy się tylko do jednej – do Innwa (znanej również jako Ava), która funkcjonowała jako stolica w okresie XIV – XVIII w. Kolejne to Sagaing, Mingun (z piękną białą pagodą Hsinbyume) i Amarapura (ze słynnym mostem tekowym Ubein Bridge). I wyprawa do Innwa była chyba naszym ulubionym momentem z całego pobytu w Mandalay. Z jednej strony podobała nam się przeprawa drewnianą łódką ze skuterem na drugi brzeg rzeki, a z drugiej strony – odkrywanie kolejnych ruin świątyń pośród drzew i pól ryżowych. Doświadczyliśmy namiastki klimatu Indiana Jones, a przy okazji odpoczęliśmy od wielkomiejskiego zgiełku Mandalay. Jedynie ubolewam, że nie dotarliśmy do pozostałych stolic, na Wzgórze Mandalay czy ostatecznie nad wodospad Dee Dote.
Kolejną atrakcją Birmy na naszej trasie, której najbardziej wyczekiwałam, był Bagan. Jeśli oglądaliście kiedykolwiek Samsarę, to na pewno kojarzycie ujęcia z lotu ptaka nad ogromną równiną z tysiącami pagód. Właśnie to miejsce było celem naszej wyprawy. Bagan (polska pisownia: Pagan) to starożytne miasto założone w IX w. i stolica Pierwszego Imperium Birmańskiego od XI do XIII wieku. W tamtym okresie powstała większość tutejszych obiektów religijnych – pagód, świątyń i klasztorów wykonanych z cegły. Obecnie na równinie znajduje się ok. 2200 pagód, lecz w czasach świetności królestwa było ich ok. 10.000! Jak potężną cywilizacją musiała być wówczas Birma! Dla porównania – Polska odchodziła dopiero od architektury drewnianej…
Widziałam wcześniej mnóstwo zdjęć z Bagan z ludźmi podziwiającymi wschód słońca na schodach jednej z najsłynniejszych pagód – Shwesandaw. Jechałam tam z ogromnymi oczekiwaniami i niestety trochę się zawiodłam. Głównie właśnie dlatego, że nie udało nam się wejść na żadną pagodę (jedynie jakieś metrowe ruiny z dala od najsłynniejszych obiektów). Po silnym trzęsieniu ziemii w 2016 roku, ponad 400 tutejszych pagód uległo zniszczeniu. I w obawie o bezpieczeństwo turystów, jak i zabytków, zaczęto stopniowo zamykać wszystkie znane punkty obserwacyjne. Usypano tylko jakieś muldy, a lokalni mieszkańcy zaczęli zarabiać na wskazywaniu wejścia na mniej popularne, niekontrolowane pagody. Jednak mimo tych przeciwności byłam zachwycona widokami. I kiedy ostatniego dnia trafiliśmy na idealny czerwono-pomarańczowy wschód słońca nad równiną, byliśmy naprawdę wzruszeni. Z pewnością wszystko prezentuje się jeszcze efektowniej w porze suchej, gdy na miejscu startują balony pełne turystów.
Po Bagan wybraliśmy się do Pyin Oo Lwin, czyli do kolejnej wielkiej atrakcji Birmy, o której jednak dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu od Birmańczyków. I ostatecznie byliśmy bardzo zadowoleni – jeśli lubicie przyrodę, to koniecznie tam zajrzyjcie! Pyin Oo Lwin to dawny posterunek wojsk brytyjskich z okresu kolonizacyjnego. Brytyjczycy umiłowali sobie tę okolicę ze względu na łagodniejszy klimat. Miasto znajduje się na wysokości 1070 metrów i rzeczywiście odetchnęliśmy tutaj trochę od letnich upałów i wilgotności powietrza.
Samo miasto aż tak mnie nie urzekło. Niemniej głównym atutem Pyin Oo Lwin jest jego bliskość do zjawiskowej przyrody! Okolice miasta porastają gęste dżungle, a w nich znajdziemy piękne wodospady, w których można zarzyć kąpieli! Nie mieliśmy za wiele czasu na miejscu, więc ruszyliśmy tylko nad wodospad Dat Taw Gyaint. Przepiękny, potężny, trzypoziomowy wodospad liczący ponad 300 metrów wysokości, położony w dolinie porośniętej dżunglą. Taką prawdziwą dżunglą z lianami! Niestety później okazało się, że właśnie tutaj zostałam ugryziona przez insekta podobnego do kleszcza i męczyłam się z silną gorączką i tzw. „scrub typhus”. Mimo to polecam okolicę. Na pewno warto zajrzeć do innych wodospadów, do jaskiń i wyruszyć na trek do winnic!
Większość turystów dociera do Pyin Oo Lwin, by wyruszyć stąd w dalszą podróż pociągiem przez słynny wiadukt Gokteik. Pociąg wyrusza ok. godziny 8 i dociera w okolice wiaduktu ok. 11. My również udaliśmy się na tę przejażdżkę i byliśmy zachwyceni widokami i autentycznymi interakcjami ze współpasażerami. Wiadukt Gokteik został wybudowany przez Brytyjczyków w 1900 roku. Imponująca konstrukcja o wysokości 102 metrów i długości 37 metrów, która łączy krańce wąwozu Gokteik. Pociąg przejeżdża po wiadukcie bardzo wolno, a więc jest bezpiecznie i jednocześnie mamy wystarczająco czasu na wykonanie pamiątkowych zdjęć.
Kontynuowaliśmy podróż pociągiem do końca trasy, czyli do Hsipaw. Ta niewielka miejscowość w stanie Shan słynnie jako miejsce rozpoczęcia treków po terenach górskich. Taki był też nasz plan, jednak po przyjeździe wiedziałam, że nie powróciłam jeszcze do wystarczającej formy, by wyruszyć na kilkudniowy trek, a Piotrek zmienił zdanie i zapragnął zrobić trek w Kalaw. By jednak nie marnować czasu, zawitaliśmy do jednej z mało znanych atrakcji w tej części Birmy, czyli do tzw. Małego Bagan. Okazuje się bowiem, że Hsipaw ma też swój kompleks świątynny z rozsianymi ceglanymi pagodami. Na pewno skalą nie można tego porównać do Bagan, ale zobaczyliśmy tam kilka interesujących obiektów, np. pagodę z której wyrasta drzewo!
Z Hsipaw ruszyliśmy nocnym autobusem do Kalaw. Po znalezieniu o 3 nad ranem motelu i po krótkim noclegu, jasnym stało się dla mnie, że jestem chora. Zaczęłam gorączkować i nie miałam zupełnie siły chodzić czy nawet siedzieć. Postanowiliśmy z Piotrkiem, że rozdzielimy się. Miał zrealizować 3-dniowy trek z Kalaw do jeziora Inle, a ja dojść trochę do siebie i dotrzeć do Inle pociągiem. W Kalaw udałam się jeszcze do lekarza, który zdiagnozował mi wspomniany wcześniej „scrub typhus” nabyty w dżungli w Pyin Oo Lwin (i szczęśliwie łatwy do wyleczenia).
Samo Kalaw okazało się bardzo przyjemnym miastem. Zdecydowanie łagodniejszy klimat i pierwszy raz zobaczyliśmy w Birmie drzewa iglaste. Natomiast Piotrek był zachwycony trekiem z Kalaw do Inle. Stwierdził, że to była jego ulubiona atrakcja z całej naszej podróży po Birmie. W czasie treku mógł skosztować najsmaczniejszego lokalnego jedzenia, zobaczyć autentyczne życie na wsi i nocować u miejscowych gospodarzy. Do tego na trasie potężne figowce i dzieci jeżdżące na bawołach! A nasz cel przeprawy, czyli jezioro Inle – również zachwyciło! Jechałam bez żadnych oczekiwań. Zdjęcia z internetu i historie opisywane przez innych turystów bardzo mnie zniechęcały. Ostatecznie Piotrek poprosił organizatora treku o pomoc w załatwieniu spersonalizowanej wycieczki łódką po Inle i byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni! Wyruszyliśmy o wschodzie słońca i oprócz naszej łodzi nie napotkaliśmy żadnych turystów. Widzieliśmy zarówno prawdziwych rybaków, jak i tych tylko pozujących do zdjęć. Odwiedziliśmy miejscowy targ i przepłynęliśmy obok ogrodów i domków na wodzie. I tym sposobem uniknęliśmy obwożenia po fabrykach czy miejscach typu ludzkie zoo, gdzie można zobaczyć celowo zwiezione kobiety z obręczami na szyi (tzw. kobiety-żyrafy z plemienia Kayan).
Nasz ostatni dzień spędziliśmy w Yangon. Nie oddawaliśmy się już żadnemu zwiedzaniu, zobaczyliśmy tylko świątynię położoną obok hostelu. Ponadto po miesiącu spędzonym w Azji, byliśmy już zmęczeni tutejszą kuchnią i na siłę szukaliśmy knajpek serwujących frytki i sałatki z awokado i pomidorów. Lot do Bangkoku odbyliśmy liniami Air Asia i pomimo rezerwacji dokonanej w ostatniej chwili, cena pozostawała przystępna.
Pomimo wszelkich przeciwności, które napotkaliśmy w Birmie – choroby, początkowe ulewy i okazjonalnie zły wybór środków transportu – uważam, że zobaczyliśmy całkiem pokaźną część kraju. Spośród atrakcji Birmy, które zdecydowanie polecam odwiedzić, wskazałabym na pewno Hpa-An, Bagan, Pyin Oo Lwin i jezioro Inle. Mój narzeczony na pewno dorzuciłby na pierwsze miejsce tej listy trek z Kalaw do Inle, jako najbardziej autentyczne doświadczenie połączone z najlepszą kuchnią. Bardzo mile wspominam również wyprawę skuterem do Innwa i myślę, że też polubiłabym pozostałe stare stolice Mandalay . Niestety samo miasto Mandalay wyprowadzało mnie z równowagi swoim chaosem i dla mnie szala przechyliła się na stronę negatywnych doświadczeń. Jednak po kilku miesiącach od powrotu mam poczucie, że mogłabym ponownie polecieć do Birmy. Na pewno wróciłabym do Hpa-An i do Bagan w sezonie lotów balonami. A całą trasę wzbogaciłabym jeszcze o Mrauk U na zachodzie (kompleks świątynny podobny do Bagan, jednak już nie na równinie, a pośród mglistych wzgórz) i Loikaw nieopodal Inle (ponoć jedyne autentyczne miejsce spotkania z kobietami-żyrafami).
Do Birmy najłatwiej dotrzeć samolotem. Osobiście odradzam loty z Polski do Birmy ze względu na cenę. Zdecydowanie taniej kosztuje lot do Bangkoku, skąd dalej można kontynuować podróż z Air Asia do Yangon lub Mandalay. Alternatywnie można skorzystać z przeprawy drogą lądową (np. wspomniane Mae Sot po stronie tajskiej i Myawaddy po stronie birmańskiej), co jeszcze bardziej obniży koszt naszej podróży.
Birma posiada rozbudowaną, lecz mało nowoczesną sieć dróg i torów kolejowych łączących największe miasta i główne atrakcje turystyczne. Ponadto jest to wiele lotnisk oferujących połączenia lotnicze wewnątrz kraju. I jeśli wyobrażacie sobie niskobudżetową podróż po Birmie, a jednocześnie chcecie zobaczyć większość głównych atakcji, to ze względu na tę ogromną powierzchnię, musicie liczyć się z niższym komfortem. Bowiem każdy przejazd będzie trwał od 5 do nawet 20 godzin. I tak co 3, 4 czy 5 dni.
Pociągi w Birmie oferują dużo więcej przestrzeni niż nasze polskie, jednak ogólny standard i czystość pozostawiają wiele do życzenia. Z autobusami jest odrobinę lepiej, bo są wyposażone w klimatyzację i przy długich trasach zatrzymują się przy lokalnych restauracjach. W czasie takiego postoju wszyscy pasażerowie uroczyście ruszają na posiłek i mogą w końcu skorzystać z toalety. Jednak w połowie autobusów, którymi podróżowałam po Birmie, strasznie śmierdziało spalinami – conajmniej jakby rura wydechowa była skierowana do wnętrza autobusu. Albo zwyczajnie brakowało nam przestrzeni na nogi – miałam takie poczucie nawet w jednym z nowoczesnych autobusów kategorii VIP (poważnie tak są kategoryzowane). Jeśli dysponujecie trochę większym budżetem, na pewno wygodniej i szybciej dotrzecie do celu krajowymi liniami lotniczymi. Jednak lot w jedną stronę to koszt minimum 200 zł przy odpowiednio wcześnie dokonanej rezerwacji, w innym wypadku – min. 400zł.
Czy mieliście już okazję zawitać w Birmie? Jeśli tak, jestem ciekawa Waszych wrażeń!
A jeśli podoba Ci się mój blog podróżniczy, zachęcam również do sprawdzenia moich profili na Instagramie i na Facebooku, gdzie znajdziesz jeszcze więcej zdjęć podróżniczych!
Połoniny i górskie szlaki Bieszczad, Szlak Architektury Drewnianej, rejs żaglówką po Jeziorze Solińskim i tropienie żubrów o wschodzie słońca. A…
Zastanawiasz się, co zobaczyć w Czechach przy polskiej granicy? Zobacz atrakcje kraju hradeckiego i pardubickiego - skalne miasta, góry, urokliwe…
Rozważasz wyjazd do Francji i zastanawiasz się, co zwiedzić? Paryż, Prowansja, Bretania - to tylko kilka z w wyjątkowych atrakcji…
Planujesz podróż do Francji i zastanawiasz się, co warto tam zobaczyć? Każdy kojarzy Paryż czy Lazurowe Wybrzeże, jednak Francja ma…
Weekend w Górach Stołowych z uwzględnieniem największych atrakcji: Błędne Skały, Skalne Grzyby, Szczeliniec, Kudowa. Sprawdź aktualne ceny i zobacz zdjęcia!…
Spędziłam w Birmie miesiąc w porze deszczowej. Dopadły nas ulewy i komary, zachorowałam na chikungunyę i scrub typhus, więc wiem,…
View Comments
Bardzo interesująca strona i pomocna. Piszesz tutaj że podczas podróży byłaś chora. Oznacza to, że się nie szczepiłaś się przed podróżą albo pomimo szczepienia zachorowałaś. Jeśli się szczepiłaś to na jakie choroby?
Pozdrawiam, Aga.
Hej Aga, miałam komplet większości wymaganych szczepień - np. kilka typów wzw, dur brzuszny itp. Jedyne, o czym nie pomyślałam, by odnowić, to tężec (chyba po 10 latach powinno zrobić się szczepienie przypominające). I gdy spadłam z motoru i miałam zabrudzoną ranę, udałam się od razu do lokalnego szpitala w Manadalay i wykonali mi to szczepienie przypominające.
Natomiast w kwestii pozostałych chorób, które złapałam, niestety nie ma na nie szczepień. Chodzi o chikungunyę przenoszoną przez komary. Robiłam wszystko, by uniknąć ukąszenia - mugga, długie rękawy, pokoje z klimatyzacją, by nie otwierać okien i nie wpuszczać przypadkiem komarów, a ostatecznie nic tego. Dodam, że moskitiera była tylko w jednym hostelu, w jakim zatrzymaliśmy się przez cały miesiąc. A wcale nie nocowaliśmy w najtańszych dostępnych miejscach. Jednak z perspektywy czasu odradzałabym wyjazd pod koniec pory deszczowej, właśnie ze zwględu na ilość komarów. Znajoma wyjechała w porze suchej i nie pamięta żadnych komarów ;) No i warto miec na uwadze, że przez ugryzienie komara można skończyć z dużo gorszą dolegliwością, np. dengą.
Druga dolegliwość, na którą nie da się zaszczepić, a miałam pecha to złapać, to tsutsugamushi, złapana w wyniku ugrgzienia przez jakiegoś robaka podobnego do kleszcza. Insekty te występują tylko w dżungli i jedyne miejsce, gdzie byliśmy w dżungli to, by zobaczyć wodospady koło Pyin Oo Lwin. Pech chciał, że tego dnia nie ubrałam spodni, tylko długą spódnicę - w końcu wszyscy noszą sarongi. I gdy w drodze powrotnej siadałam na motor, poczułam jakieś uszczypnięcie w okolicy pachwiny, które po kilku dniach zamieniło się w sporą ranę i dołożyło mi wysoką gorączkę. Na szczęście lokalni lekarze mieli na to od razu leki i maści i natychmiast poczułam poprawę. Niemniej, nieleczona tsutsugamushi prowadzi do martwicy w okolicy ugryzienia i może doprowadzić nawet do zgonu. Z perspektywy czasu polecam albo unikać dżungli ;) Albo ubrać spodnie i koszulkę z rękawem, bo insekty ponoć wgryzają się jedynie w tkankę miękką w okolicy pach i pachwin.
Pozdrawiam,
Magda
Będac w okolicach jeziora Inle koniecznie trzeba zachaczyć o kompleks pagód w Kakku i posłuchać melodii tysięcy dzwoneczków poruszanych wiatrem, magiczne miejsce. Nie wiem , natomiast czy jeszcze raz zdecydowałabym sie na dwudziestoparo godzinną przeprawę przez góry żeby dotrzeć do Mrauk U, nawet za cenę nie zobaczenia żadnego białego turysty w okolicy, bycia lokalną atrakcją dla miejsscowych i obserwacji życia dalekiego jeszcze od znanych nam standardów ( bez prądu ale z jednym ogniwem fotowoltaicznym do ładowania telefonu, 2015 rok). Same światynie ,mniej zróżnicowane architektonicznie , po zwiedzaniu Baganu, już nie szokują.
Ooo dzięki serdeczne za ten komentarz. Ja bardzo ubolewałam, że nie zobaczyliśmy Mrauk U. Po zdjęciach wydawało mi się jednym z najciekawszych miejsc. Ale potwierdzam, po spędzeniu np. 8h w lokalnych autokarach, też nie wyobrażałam sobie potem 20-godzinnej przeprawy. A do Mrauk U ponoć prowadziły straszne serpentyny ;)
Ach, miło powspominać Birmę, nawet jeśli nie była to dla mnie najłatwiejsza podróż. Ciekawe, kiedy teraz ustaną obecne walki... Strasznie mi przykro dla mieszkańców...
Super relacja! Obecnie przygotowujemy wyjazd incentive dla naszego klienta do Birmy właśnie. Część atrakcji, które Pani wymieniła zdecydowaliśmy się wpleść w program wyjazdu. Wolimy polegać na sprawdzonych z polecenia miejscach, niż szukać czegoś w ciemno. Od czasu do czasu pozwolimy sobie tu wrócić w celu poszukiwania inspiracji :)
Pozdrowienia!
Fajny artykuł. Ja tam ruszam pod koniec maja, więc z części porad na pewno skorzystam :).
Dzięki śliczne i cieszę się, że mogłam w pewien sposób pomóc ;)
Niezwykle barwnie udokumentowana podróż. Wiem, że sama nigdy tam nie pojadę, dlatego tym milej mi się czytało wpis i oglądało zdjęcia.
A propos chorób tropikalnych, które Was dopadły, czy przygotowywaliście się pod tym katem do podróży?
W pewnym stopniu tak. Jeśli chodzi o potencjalne zatrucia - przyjmowaliśmy już przed wyjazdem i przez cały pobyt probiotyk + miałam kilka leków z Polski, które jednak mojemu partnerowi nie pomogły (ja szczęśliwie uniknęłam większych zatruć) + żele i chusteczki antybakteryjne.
Mieliśmy też muggę przeciwko komarom i kleszczom - niestety można używać tylko 2 razy dziennie (choć i tak używaliśmy częściej), a po 6h insekty już nas obsiadały i pomimo warunków hotelowym napotykaliśmy je 24h. W końcu jakiś komar nas gdzieś dopadł. Zresztą mieliśmy tylko w jednym hotelu moskitierę. W pozostałych w ogóle pełna ignorancja... Gdybym wiedziała, kupiłabym nam wcześniej na AliExpress taką moskitierę ze składanym stelażem.
Ja przed wyjazdem wykonałam też większość szczepień (wzw a i b, dur brzuszny), ale niestety zapomniałam o odnowieniu szczepienia przeciwtężcowego i to był pierwszy powód wizyty w szpitalu w Birmie ;)
Przepiękne zdjęcia - wreszcie trafiłam na ciekawy blog podróżniczy, który pisze dobrze i jeszcze daje odpowiednią wielkość fotek, bo często są miniaturki, na których nic nie widać. A Birmę bardzo chciałabym zobaczyć - mam nadzieję, że się niebawem uda! :)
Dzięki śliczne! <3 Też mnie irytują małe zdjęcia na blogach podróżniczych lub w ogóle ich brak ;)